Proste prawdy w „Rzeczach pierwszych”
„Rzeczy pierwsze” Huberta Klimko-Dobrzanieckiego to książka, która frapuje.
Po lekturze „Rzeczy pierwszych” trudno opędzić się od myśli, że wieczór spędzony z autorem przy piwie (lub innych, mocniejszych trunkach) byłby jednym z tych, które pamięta się długo. I to nie tylko z powodu nieuniknionego kaca. Autor potrafi opowiadać ze swadą, ma niebanalne poczucie humoru. Wyśmienicie operuje też językiem. Potrafi sprawić, że lektura jego książki z każdą kolejną przeczytaną stroną pogłębia w czytelniku wrażenie, że prowadzi dziwny, niemal namacalny dialog z autorem. Tak jakby Klimko-Dobrzaniecki siedział tuż obok i opowiadał o tym, co spisał na kartach swojej książki. Słowem, Hubert Klimko-Dobrzaniecki świetnym gawędziarzem jest.
„Rzeczy pierwsze” to opowieść podparta osobistymi przygodami autora. Znajdziemy w niej i wspomnienia rodzinne, i opowiastki o studenckim życiu autora (okraszone tęsknotą za niejaką Ullą, pierwszą wielką miłością autora), wreszcie wspominki z życia na emigracji.
Opowiadane przez Klimko-Dobrzanieckiego historie tętnią życiem, autentycznością. Dolary przeciwko orzechom, że te opowieści to nie zwykła fikcja literacka, stworzona przez natchnionego pisarza, ale zapis jego prawdziwych przeżyć, nieco tylko „podkręcony”. Autor wspomina pracę w angielskich rzeźniach, opowiada o Japończyku Hiroshim, który z własnych wymiocin wywróżył mu karierę… pisarza. Trafimy też z Klimko-Dobrzanieckim do Wiednia, gdzie odwiedzimy nawiedzonego psychoterapeutę, doktora Grubera.
Autor, z właściwą sobie kpiną i szyderstwem, naszkicował też portret polskiego rynku wydawniczego, który sprawił, że autor musi kraść z Empików własne książki, by móc zaprezentować je na wieczorach autorskich. Oczywiście, zorganizowanych własnym sumptem i na własnych warunkach. Bo tylko taką drogą mógłby wyjść na swoje. Tournee zorganizowane przez wydawcę skończyło się bowiem dla Klimko-Dobrzanieckiego dość nieelegancko. Zostawiło w autorze garść faktur – za noclegi musiał płacić z własnej kieszeni i prosić wydawcę o zwrot pieniędzy. Za wieczory autorskie nie dostawał grosza.
Opowieść Klimko-Dobrzanieckiego to nie tylko igraszka z czytelnikiem. To też nie napisana z przymrużeniem oka powiastka, która miała autorowi przynieść nieco sławy, a jego portfelowi parę groszy. „Rzeczy pierwsze” mają też wymiar uniwersalny. To bowiem opowieść o nagim, brutalnym życiu, które często (o wiele za często) funduje niespodziewane zakręty losu, na których niejeden wypadł już poza tor. Klimko-Dobrzaniecki pokazuje, że te niespodziewane zwroty życiowej akcji – rozstania, powroty, biedę, brak pracy, emigrację – można znieść godnie, nie tracąc pogody ducha. Może i boso, ale w połyskujących ostrogach. Że można czasem przymierać głodem lub wypijać z rozpaczy morze wódki, ale nie warto tracić szelmowskiego błysku w oku i żyć pełną piersią. Można zaryzykować tezę, że „Rzeczy pierwsze” na pewno zostaną w dobrej pamięci wielu młodych Polaków, którzy żyją na poza Polską, którą opuścili, bo nie mogli znaleźć pracy. Ich los często naznaczony jest cierpieniem.
Klimko-Dobrzaniecki pokazuje zaś, że nie warto się poddawać. Życia i jego zakrętów nie wyprostujemy, więc lepiej się cieszyć z tego, że czasem jeździmy – mówiąc młodzieżowym slangiem – po bandzie. Tak można odczytać główne przesłanie autora „Rzeczy pierwszych”. Dobrze, że w realiach XXI wieku – a więc w czasach neurotycznych, co rusz wypłukiwanych z kolejnych sensów – ktoś przypomina tę prostą prawdę.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, „Rzeczy pierwsze”, wydawnictwo Znak, Kraków 2009.