Możemy zagrać nawet w finale

Wywiad z Antonim Piechniczkiem, legendarnym polskim trenerem, który w 1982 roku doprowadził polską reprezentację do III miejsca na Mistrzostwach Świata rozgrywanych w Hiszpanii. Szkoleniowiec gościł w Prudniku 9 kwietnia na zaproszenie prezesa Pogoni Prudnik Grzegorza Pawlaka, promując książkę „Piechniczek. Tego nie wie nikt” autorstwa Pawła Czado i Beaty Żurek. Po rozmowie z dziennikarzami i kibicami w Prudnickim Ośrodku Kultury trener obejrzał z wysokości trybun mecz Pogoni Prudnik z ekipą MKS Gogolin (1:1).
ROZMAWIA: MACIEJ DOBRZAŃSKI
Panie trenerze, jak się Panu podobał mecz?
Był emocjonujący, obydwa zespoły grały ambitnie, stąd też duża ilość fauli i żółtych kartek, co jest normalne na tym terenie. Przydałoby się więcej dyscypliny wewnętrznej, a mniej dyskusji z sędzią, czego było trochę za dużo. Z tego wynikały kartki, dość „naiwne”, które powodują, że zawodnik zostaje wyeliminowany z gry. Teren też był trudny, bo na grząskim, śliskim boisku nie grało się łatwo.
Trochę jak Polska-Niemcy w 1974?
Faktycznie trochę podobieństw było (uśmiech), z tym, że tamto spotkanie rozgrywano w warunkach bardziej komfortowych, przy wyższej temperaturze. Tutaj było bardzo zimno i każdy kontakt z mokrą murawą to wątpliwa przyjemność.
Wracając do promowanej dzisiaj książki – od kogo wyszła inicjatywa jej wydania?
Od autorów – pani Beaty Żurek i pana Pawła Czado. Pan Paweł jest dziennikarzem, który od wielu lat pisze o piłce nożnej i zna się na niej. Do pomocy wziął sobie kobietę, która miała tę książkę nieco „ocieplić”, przybliżyć pewne sprawy czysto rodzinne z mojego życia. Bardzo się cieszę, że ci państwo są autorami książki, bo nie zawiera ona żadnych sensacji, czy pikanterii typu: kto kogo pobił itp. Przeciwnie, każdy z bohaterów – a są to piłkarze z którymi pracowałem – może zajrzeć do niej bez obawy, co tam trener nieciekawego czy krytycznego o nim powiedział.
Jest to książka bardzo ciepła, ale zawierająca mnóstwo ciekawostek z okresu mojej kariery, pracy z reprezentacją, czy drużynami Odry Opole, BKS-u Bielsko, pracy za granicą. W sumie jest ona przeznaczona zarówno dla osób, które interesują się piłką głęboko, jak i dla tych, którzy robią jedynie powierzchownie.
Książka w dużej części poświęcona jest mundialowi z roku 1982, który był wielkim sukcesem. Szczególnie interesuje mnie pewna sytuacja. Przerwa w meczu z Peru, wynik „0:0”, trzeci mecz bez strzelonej bramki. Podobno część ekipy była spakowana już po meczu z Kamerunem. Co pan podczas wtedy myślał, i czy coś się stało, że po przerwie nasi zawodnicy zdobyli 5 bramek?
Po kolei. Spakowani nie byli piłkarze, czy działacze PZPN-u, ale dziennikarze, którzy mieli lecieć tym samym samolotem, co my. Na wszelki wypadek zrobili oni już zakupy owoców południowych, my natomiast – zgodnie z powiedzeniem „dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe” – powiedzieliśmy sobie w przerwie, że jeśli mimo przewagi nad Peru nie strzeliliśmy bramki, jest to konieczne aby wygrać mecz. Podkreślaliśmy znaczenie konsekwencji w grze, że gramy to co w pierwszej połowie, ale z jeszcze większą determinacją, patrząc na zegarek, bo czas biegnie nieubłaganie. Ostatnia kwestia była taka, że albo wygrywamy mecz i dalej ciągniemy ten wózek razem, albo nasze drogi się rozejdą – ja przestanę być trenerem reprezentacji, a kilku piłkarzy też zakończy swoją reprezentacyjną przygodę. Wystarczyło 21 minut, strzeliliśmy pięć bramek i reszta potoczyła się już lepszym torem.
A następny mundial, w 1986 roku? Zazwyczaj traktowany jest jako porażka, ale tak naprawdę był to ostatni wielki turniej z udziałem naszej reprezentacji, w którym wyszliśmy z grupy. Patrząc na to po latach, czy była wtedy szansa – z tą kadrą i przeciwko tamtym rywalom – na lepszy wynik?
Kluczem do tego, by przejść dalej, było zajęcie w naszej grupie lepszego miejsca niż drugie. Bo to nie „skazywało” nas na grę z Brazylią. Gdybyśmy zajęli 1. miejsce, mielibyśmy innego przeciwnika,
z pewnością łatwiejszego. Wynik z Brazylią pokazuje ich zdecydowaną przewagę – przegraną 4:0 można skomentować w jeden sposób. Ale trzeba sobie powiedzieć, że nim było 4:0, mieliśmy słupek i poprzeczkę, nawet przeważaliśmy, pierwszą bramkę tracąc po problematycznym rzucie karnym, podyktowanym przez niemieckiego arbitra, co było decydujące.
Kończyliśmy mundial nie przypuszczając, że 30 lat trzeba będzie czekać aż reprezentacja wyjdzie z grupy, zakładając że uda się to teraz, podczas mistrzostw Europy we Francji. Nikt wtedy nie przypuszczał, że będzie to tak długa przerwa, a wynik, który wtedy nas nie satysfakcjonował będzie inaczej odbierany po 30 latach.
Wracając z mundiali do Polski. Mógłby się pan w kilku słowach odnieść do czasu spędzonego w Odrze Opole? W jednym z wywiadów wspomniał pan nawet, że został tam zatrudniony na zasadzie „czarnego konia”. Co panu dał tamten czas w opolskim klubie?
Byłem wtedy bardzo młodym trenerem, bo miałem 32 lata. Dla wielu piłkarzy jest to okres najlepszej gry, a ja karierę trenerską zaczynałem prowadząc wcześniej drugi zespół BKS-u Bielsko. Zdawałem sobie sprawę, że z jednej strony stoi przede mną duża szansa, a z drugiej człowiek zadaje sobie pytanie, czy ją wykorzysta. Na szczęście udało się, bo Odra prowadzona przeze mnie awansowała z 2. do 1. ligi, a później stała się rewelacją rozgrywek, już w ekstraklasie.
Każdy trener tę swoją buławę marszałkowską nosi w swojej torbie, ale głównymi narzędziami są gwizdek i stoper. Jak je wykorzysta, zależy już od niego. Sądzę, że potrafiłem to zrobić.
Był pan mistrzem Polski zarówno jako piłkarz, jak i trener. Co jest dla pana bardziej cenne?
Zawsze można patrzeć w takich kategoriach, natomiast inaczej przeżywa się to będąc zawodnikiem. Może bardziej spontanicznie, młodzieńczo. Może z większą nadzieją na lepszą karierę jako zawodnik. Natomiast będąc trenerem, człowiek zadaje się sobie pytanie, jaki jest jego wkład w tytuł, a jaki jest wkład zawodników. Najkrócej można to określić: zawodnicy kreują trenera, a trener zawodników. Mnie udało się w pięknym stylu zdobyć mistrzostwo Polski z Górnikiem Zabrze, z dużą przewagą punktową. Wtedy bodaj 6 meczów wygraliśmy za 3 punkty, bo był taki przepis, że wygrywając różnicą trzech bramek dostawało się 1 punkt dodatkowo, a przegrywając trzema bramkami, traciło się punkt. My, wygrywając wysoko 6 meczów, dzięki temu na 4 czy 5 kolejek przed zakończeniem rozgrywek, z dużą przewagą byliśmy mistrzami.
Przez wiele lat był pan związany ze śląskimi klubami. Jak w tej chwili ocenia pan to, co się dzieje z takimi zespołami, jak Ruch Chorzów, czy Górnik Zabrze? Przez wiele lat zespoły śląskie były w dużym kryzysie, ostatnio wprawdzie dwa lata z rzędu Ruch był na trzecim miejscu, ale mimo wszystko, to nie jest to, co kiedyś.
Trzeba pamiętać, że w sumie śląskie kluby bodaj 32 razy były mistrzami Polski, co jest wynikiem imponującym. To transformacja ustrojowa, kiedy kopalnie przestały finansować piłkę w klubach „górniczych”, spowodowała, że tytuł mistrzowski „wyjechał” ze Śląska na 26 lat. To dłużej, niż nieobecność naszych klubów w Lidze Mistrzów. Myślę, że źródłem sukcesu są nie tylko pieniądze i sponsorzy, ale też dobra praca z młodzieżą i organizacja. W wielu wypadkach to zaważyło.
Górnik na przykład przez delikatność trenera spadł z ekstraklasy do 1. ligi, trwoniąc olbrzymie pieniądze na transfery i kontrakty piłkarzy. Oczywiście prowadzono „rabunkową” gospodarkę, zadłużając klub na wiele lat. Dzisiaj na szczęście ulega to normalizacji, a rzecz sprowadza się do tego, by mieć nadzieję, że to wszystko poprawi się.
Rzeczywiście, Ruch za kadencji trenera Fornalika ma lepszy okres, plasując się wyżej w tabeli. Daj Boże, żeby ta praca szkoleniowa dalej tak wyglądała. Żeby odwołać się do przykładu, powiem że Odra Opole, w której ja też miałem szanse na mistrzostwo, też od wielu lat na nie czeka, spadła i od ponad dwudziestu lat jest poza ekstraklasą, a wszyscy mamy nadzieję, że odrodzi się, awansuje – może w tym roku do 1. ligi, a za rok czy dwa do ekstraklasy. Zawsze w sporcie trzeba wierzyć.
Pytanie jeszcze szerzej o polską ligę, bo mamy piękne stadiony, wydaje się, że poziom jest coraz wyższy, ale cały czas brakuje czegoś, by zaistnieć na tej arenie europejskiej. Czego więc – według pana – jeszcze brakuje, by piłka klubowa odniosła sukces?
Odpowiedź jest bardzo prosta. Możemy awansować do fazy grupowej Ligi Mistrzów pod jednym warunkiem – że w jednym polskim klubie będzie razem grało co najmniej siedmiu reprezentantów Polski. Jeśli pan sprzeda wszystkich najlepszych, nie ma siły, żeby awansować. Z zawodnikami „drugiego rzutu”, nawet zza granicy, ale też drugiego sortu, walki o Ligę Mistrzów nie wygra się.
Przypomnę, że Widzew swoje sukcesy w Europie odnosił, kiedy grało w nim pięciu reprezentantów: Młynarczyk, Wójcicki, Żmuda, Smolarek, Boniek. Do tego dokoptowano jeszcze kilku solidnych zawodników i potrafiono wyeliminować Juventus Turyn i Manchester City. Krótko mówiąc – trzeba prowadzić mocną politykę kadrową. Nie sprzedawać na pniu najlepszych zawodników, umieć ich zatrzymać, zbudować silny zespół i marzyć o Lidze Mistrzów, a wtedy te wszystkie koszta się zwrócą.
Chyba najbliżej tego była Wisła Kraków?
Zgadza się. Bardzo możliwe, gdyby sędzia jej nie skrzywdził.
Jakie są pana przewidywania naszego występu na Euro we Francji? Wielkie oczekiwania, młoda kadra, bardzo ciekawa, której zawodnicy grają w zachodnich ligach.
Jaka jest reprezentacja, wszyscy wiemy. Nie ma sensu powtarzać, kto gra w jakim klubie. Natomiast prawda jest taka, że tę reprezentację cechuje duża ambicja – co do osiągnięcia wyników, dążenia do zwycięstwa w każdym meczu – a także dobre więzi interpersonalne. Zawodnicy lubią się, lubią ze sobą grać, cenią trenera, cenią prezesa. Trener ich kreuje a oni kreują trenera. Mój typ jest taki, że wyjdziemy z grupy, a jeśli przejdziemy przez ćwierćfinał, to możemy zagrać nawet w finale ME.
Chciałbym odnieść się do osoby Zbigniewa Bońka, bo to także pana były zawodnik. Jak postrzega pan jego prezesurę? Czy przychyla się do opinii lansowanej w mediach, że obecnie PZPN ma „lepszą twarz”?
Trzeba powiedzieć, że Boniek przychodząc do PZPN-u zdawał sobie sprawę z jednego – że jeśli chce spokojnie pracować, chce mieć dobry klimat wokół reprezentacji, musi o to zadbać. Bo nie będzie tak, że on wytworzy się sam, że dziennikarze nagle przestaną krytycznie pisać i zaczną bić brawo. O to trzeba po prostu zadbać, co Boniek potrafił zrobić w sposób mistrzowski. Zaangażował kilku ludzi, którzy pilnują, aby ten PR był pozytywny, a jeśli są jakieś niedomówienia, te osoby od razu reagują, wyjaśniają pewne sprawy.
Boniek jest światowcem, jako piłkarz „z niejednego pieca chleb jadł”. W trakcie swojej kariery we Włoszech nauczył się wiele nowych rzeczy, takich których nie spotykało się w Polsce. Przy tym doskonale zdaje sobie sprawę, że kluczem do dobrej atmosfery są dobre wyniki reprezentacji, co ma miejsce.
Nie powiedziałbym, że wszystko to nastąpiło nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – odszedł Fornalik, a przyszedł Nawałka i już jest super. Fornalik też dołożył swoją pozytywną cegiełkę, ale Adam Nawałka wniósł sporo swoich przemyśleń, a Boniek po prostu wspierał go i każdy z zawodników reprezentacji zdaje sprawę, że przy konflikcie na linii „prezes PZPN – zawodnik”, czy „trener reprezentacji – zawodnik” przegrany będzie zawodnik. Ta dyscyplina jest narzucona i oni ją przestrzegają. Chwała i cześć jednej i drugiej stronie.
Europa robi się znów niespokojna. Zamachy we Francji, ostatnio w Belgii. Jak świat sportu powinien zachować się wobec tych zagrożeń?
Przede wszystkim nie można rezygnować z mistrzostw. Nie można powiedzieć, że ze względów bezpieczeństwa je odwołujemy, albo gramy przy zamkniętych stadionach. Byłby to absurd i pokazanie własnych słabości. Ryzyko zamachów terrorystycznych nie tyle nie zmniejsza się, ale zwiększa i będzie trwało w Europie i na świecie przez kilka dobrych lat.
Na to trzeba naprawdę dużej determinacji całego świata zachodniego, aby wyrugować wszystkich „nawiedzonych” ludzi, jacy w imię religii, ale i walki z Zachodem chcą zaburzyć nam spokój.
Europa zachodnia popełniła dużo błędów, do których nie chce się przyznać, a którymi chce obarczyć wszystkich pozostałych członków Unii Europejskiej. Na to absolutnie – przynajmniej w naszym kraju – zgody być nie może. Ale jak powiedziałem, z niebezpieczeństwami trzeba się liczyć, bo mogą nas one spotkać na każdym kroku, a zazwyczaj jest to wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy.
Dziękuję za rozmowę.