Po prostu żyć
Robert Hellfeier ze Smolarni to popularyzator wiedzy z zakresu historii lokalnej, a także na temat mukowiscydozy – choroby, z którą się zmaga. Ostatnio w jego życiu nastąpiło sporo zmian. O nich to opowiada w rozmowie z naszą gazetą.
ROZMAWIA BARTOSZ SADLIŃSKI
Przebywasz obecnie za granicą, w Niemczech. Czy wpłynęło to na zwiększenie lub zmniejszenie intensywności twoich działań w zakresie historii lokalnej i promocji wiedzy o mukowiscydozie, czy wszystko zostało po staremu?
Mógłbym rzec, że prawie po staremu. Mukowiscydozy nie promuję już tak jak czyniłem to wcześniej, bo nie mam tutaj takich możliwości. Choć ostatnio udało mi się napisać jeden krótki artykuł do polskojęzycznego kwartalnika, który porusza tę tematykę. Co do historii, to przez pierwszych kilka miesięcy pobytu w Niemczech zwiększyłem swoją aktywność na tym polu. Udało mi się pozyskać wiele kontaktów do byłych mieszkańców mojego Heimatu, którzy mieszkają tu, za granicą, i uzyskać sporo nowych, ciekawych relacji.
Nie ukrywam jednak, że staram się też w pewien sposób z tym wszystkim zwolnić. Wyobraź sobie, że przyjeżdżasz do Polski z rodziną na 2 tygodnie i przez ten czas prawie w ogóle nie ma cię w domu – w domu, w którym tylko śpisz i wpadasz coś zjeść, a resztę czasu poświęcasz na… historię. Do odwiedzenia masz 2–3 razy więcej osób niż liczba dni, które spędzasz w kraju. Odwiedzasz mieszkańców, pytasz, szukasz, pozyskujesz zdjęcia oraz dokumenty i przejeżdżasz samochodem dosłownie setki kilometrów, aby udało ci się jak najwięcej załatwić. W tym samym czasie urlop przelatuje ci między palcami i nie masz nawet kiedy spędzić porządnie czasu z rodziną. Tak to wygląda w rzeczywistości.
Czyżbyśmy widzieli zwiastuny końca twojej działalności?
Nie nazwałbym tak tego. Bardziej skupiam się teraz na analizowaniu tego wszystkiego, co udało mi się zebrać przez ostatnich 8 lat, ale nie rezygnuję również z możliwości bieżącego zbierania informacji, choć już nie z takim rozmachem jak kiedyś.
Wydaje mi się, że ostatnio kończy mi się cierpliwość i motywacja do pewnych spraw. Starasz się ile możesz, poświęcasz swój czas, a nie każdy potrafi to docenić. Rozmawiasz z ludźmi, zachęcasz, aby czegoś poszukali, coś sprawdzili, dopytali itd. Potem nie ma z ich strony odzewu przez kilka miesięcy, pół roku, a w niektórych przypadkach nawet kilka lat. I mimo, iż stanowi to mały odsetek ogółu mojej działalności, to brak chęci podjęcia współpracy widoczny z tej drugiej strony, sprawia, że na robienie niektórych rzeczy nie ma się po prostu ochoty.
Mam też świadomość, że sam nie jestem w stanie wszystkiego zrobić (ogarnąć – jak by to powiedziała teraz młodzież). A czas ucieka i widzę to coraz częściej w swoich poczynaniach. Coraz więcej zdjęć, które nadal udaje mi się pozyskać, pozostaje nieopisanych. Na naszych oczach odchodzi pokolenie ludzi urodzonych w latach 20. i 30. ubiegłego wieku, którzy są nam w stanie przekazać jakieś informacje o historii. Jednak kto zwraca na to uwagę? Prawie nikt. We współczesnym zabieganym świecie nikt nie ma czasu, aby usiąść i porozmawiać o tym, jak to dawniej bywało. A świadków naszej przeszłości, z którą powinniśmy się w jakiś sposób utożsamiać, jest coraz mniej.
Mówiąc wprost – brakuje swego rodzaju pośrednika, który byłby tu na miejscu. Zbierał relacje, pozyskiwał materiały, pomagał itd. Tego kogoś brakuje tam, gdzie jest jeszcze sporo pracy do wykonania, a czasu – którego nie da się zatrzymać – coraz mniej.
Ostatnio rozmawialiśmy na łamach prasy niecałe dwa lata temu. W jakie inicjatywy, działania, publikacje angażujesz/angażowałeś się ostatnio?
Po ukazaniu się monografii Smolarni zbierałem materiały o historii obiektów architektury sakralnej z terenu parafii Racławiczki i zebrałem bardzo wiele informacji, mógłbym nawet rzec, że prawie wszystko, co było w tej materii dostępne. Fajnie byłoby teraz wydać to w formie publikacji. Jednak jak zawsze w tego typu przypadkach problemem są środki finansowe, których brak. Od ponad pół roku zbieram – i to też z niezłym rezultatem – informacje o osobach, również z terenu parafii, które poległy lub też zaginęły na II wojnie światowej.
Poza tym jedną z ostatnich inicjatyw, jaką prowadziłem wspólnie z Komisją Historyczną Powiatu Prudnickiego z siedzibą w Northeim, była majowa wizyta w opolskich Archiwum Państwowym, gdzie w trakcie dwóch dni miałem okazję przejrzeć setki stron dokumentów dotyczących lokalnej historii i wykonać ponad 700 zdjęć (byli też tacy, co wykonali 7 tysięcy zdjęć, przez kilka dni), które czekają teraz na posegregowanie i opisanie, a potem na transkrypcję, tłumaczenie itd. Tak że jest to praca do wykonania, która może zająć następnych kilkanaście miesięcy.
Jeszcze w 2016 r. do Kalendarza Regionalnego Borów Niemodlińskich na ten rok wysłałem dwa kilkustronicowe teksty, które ostatecznie ukazały się w publikacji. Przedstawiłem w nich historię parafialnych dzwonów, dzwonków i dzwonnic oraz ciekawą i nieco tajemniczą tematykę dotyczącą zjawisk świetlnych, jako znaków początku i końca II wojny światowej.
Co zdecydowało, że działacz lokalny, społecznik, zdecydował się na opuszczenie swojej małej i dużej ojczyzny?
Chyba to, co w przypadku większości osób opuszczających kraj, czyli brak pracy. Ja sam po tym, jak zostałem zwolniony, przez prawie rok nie mogłem znaleźć zatrudnienia, które byłoby odpowiednie do mojego ówczesnego stanu zdrowia i moich możliwości. Choć – w zasadzie – tu w Niemczech nie mam w tej kwestii wcale łatwiej. Poza tym bardziej niż opuszczenie swojej ojczyzny, pasuje tutaj sformułowanie, że pojechałem na Zachód za swoją drugą połówką. Ówczesną narzeczoną, a obecną żoną. To ona przetarła szlaki. A w naszym przypadku życie na odległość, jak robi to obecnie wiele rodzin, nie wchodziło w grę.
Gdzieś na drugim planie była również choroba. Jako osoba mająca świadomość różnic (między Polską a – mówiąc ogólnie – krajami zachodnimi) dotyczących standardów życia z mukowiscydozą wiedziałem, że tutaj będzie mi w tej kwestii lepiej. Lepsza opieka medyczna, inne standardy i większy dostęp do leków. To także miało wpływ na podjęcie takiej, a nie innej decyzji o wyjeździe.
Czy są plany powrotu?
Pierwotnie nie było planu wyjazdu, a jednak wyjechałem. Obecnie nie mam planu powrotu, a co przyniesie przyszłość, to czas pokaże.
Czy decyzja o małżeństwie i założeniu rodziny przyszła ci trudno w związku z twoimi problemami zdrowotnymi?
W życiu już tak jest, że niektóre decyzje nie przychodzą ani trudno, ani łatwo. One się po prostu pojawiają i są częścią twojego życia. Rodzisz się, chodzisz do szkoły, na studia, poznajesz kogoś, bierzesz ślub, zakładasz rodzinę, a ostatecznie odchodzisz z tego świata. Są to swego rodzaju etapy w życiu, które przechodzi większość z nas. Dla mnie etap ten jest po prostu kolejnym „czymś”, z czym – również w powiązanu z chorobą – trzeba się zmierzyć. Przeorganizować nieco życie, wtrącić między to wszystko przewlekłą i nieokiełznaną chorobę i po prostu żyć.
O ile wiem, twój stan zdrowia jest ostatnio lepszy, bardziej stabilny. Czy zawdzięczasz to jakimś nowym metodom? Czyżby dokonał się jakiś postęp, w twoim życiu, w medycynie?
Hm… na ten temat można by napisać osobny artykuł. Prawdę mówiąc asortyment leków, jakie tutaj przyjmuję, nie zmienił się znacząco w stosunku do tego, co brałem w Polsce. Choroba nie zna granic i gdzie byś nie mieszkał, w pewnym obszarze obowiązują te same metody leczenia, czy też próby przedłużenia życia – bo tak trzeba to nazwać w przypadku mukowiscydozy. Będąc za granicą pozyskałem kilka kontaktów do osób, które również wyjechały z Polski do Niemiec i które także zmagają się z mukowiscydozą. Wymieniamy się wiedzą, doświadczeniami i spostrzeżeniami w tematyce choroby. Nie ukrywam również, że oprócz medycyny konwencjonalnej, sięgam po różnego rodzaju „medykamenty” z półki niekonwencjonalnej i testuję na sobie to i owo. Przez pierwsze pół roku pobytu tutaj mój stan zdrowia był na takim samym kiepskim poziomie jak wcześniej. Dodatkowe obciążenia związane z szukaniem mieszkania, załatwianiem sterty spraw urzędowych i medycznych oraz ostateczna przeprowadzka do mieszkania spowodowały, że mój ówczesny stan zdrowia z „kiepskiego” zmienił się na jeszcze gorszy. Rzekłbym nawet, że dosięgnął dna.
Na szczęście udało mi się od tego dna odbić i obecnie… nie ma nawet co porównywać z tym, co było jeszcze przed rokiem. Na taki stan rzeczy składa się z pewnością wiele czynników. Od rygoru związanego z przyjmowaniem leków, przez rehabilitację, na dbaniu o siebie i unikaniu czynników ryzyka kończąc. Ponadto jestem bardzo zadowolony z kliniki, w której się obecnie leczę, i nieco innego podejścia do pacjenta aniżeli ten, który znałem z dotychczasowego doświadczenia. Nie wiedzieć jednak czemu, trudno jest przekonać lekarza do niektórych niekonwencjonalnych metod leczenia i wspomagania zdrowia, jakie obecnie stosuję, mimo iż gołym okiem widać pozytywne tego efekty.